Grupa: Administrator
Lokalizacja: Admin
Posty: 1591 #375543 Od: 2009-6-1
| Zabić się można prawie wszystkim. Środkiem do ochrony roślin, denaturatem albo tabletkami na przeziębienie
Maja dobrze o tym wie, bo Maja studiuje farmację. Dlatego z pełną świadomością połknęła trzydzieści pięć śmiercionośnych tabletek.
"Sama nie wiem, dlaczego to zrobiłam" - Maja płacze, jak dziecko. "Najpierw załamałam się, bo nie zdałam egzaminu z angielskiego na FCE. To było w lipcu. Potem było coraz gorzej - piąty rok studiów, a ja stale myślałam, że źle dokonałam wyboru. Farmacja. Po co mi farmacja? Czułam się nieszczęśliwa, bo dokonałam w życiu tylu złych wyborów. Nic mi się nie udawało. Nie chciałam ciągnąć tego dalej, więc trzy dni temu, wieczorem wzięłam tabletki do ręki. Policzyłam - 35. Powinno starczyć. Teraz walczę o życie. Bardzo, nikt nie wie, jak bardzo żałuję tego, co zrobiłam." Szpital im. Raszei w Poznaniu. Na trzecim piętrze, na samej górze mieści się oddział toksykologii. To tu trafiają ludzie, którzy z różnych przyczyn próbowali odebrać sobie życie. Miesięcznie – średnio 170 osób.
"Powody są różne"- ordynator oddziału, doktor Magdalena Łukasik - Głębocka wystawia kciuk. "Po pierwsze: nieszczęśliwa miłość i kłopoty w szkole. To one są winne temu, że nastolatki sięgają po lekarstwa. Pod wpływem impulsu łykają, co się da, a potem dzwonią do mamy: ratunku! Pomóż mi! Tak naprawdę to ja nie chcę umierać!"
MAŁGOSIA
Ma 16 lat i jest blondynką, z włosami, związanymi w kitkę. Szczupła, niska, w piżamie w niebieskie misie. "Nie szło mi w szkole, a do tego rzucił mnie Marcin" - opowiada. "A ja się w nim zabujałam na serio. Chodziliśmy ze sobą przez trzy miesiące. I nagle - on ma już tego dość. Że niby go nudzę. Pomyślałam - po co mi takie życie… Wzięłam z apteczki mamy tabletki. Chciałam umrzeć, ale tylko przez chwilę. Już po trzech godzinach z powrotem chciałam żyć. Cieszę się, że mnie odratowali. I trochę mi wstyd."
Przy łóżku Małgosi siedzi jej mama. Nerwowo gniecie chusteczkę. "Co ty tak płaczesz, mamusiu?" - dziwi się Małgosia. "Przecież już wszystko dobrze..." Dla jej mamy - przeciwnie - nic nie jest dobrze. Właśnie zmarła jej teściowa, a trzy osoby z rodziny są w szpitalu. "Ale ja bym się nie truła" - kręci głową pani Ewa. "Życie trzeba przeżyć."
"Małgosia wzięła preparat z żelazem. Przedawkowany - naprawdę może zabić"- tłumaczy doktor Eryk Matuszkiewicz, lekarz na oddziale toksykologii, pracuje tu od roku. "Ta dziewczyna jeszcze nie wie, ile miała szczęścia. Zabrakło go 16 letniej Ani, która zatruła się denaturatem, bo Marek nie kochał. Nie miał go także 37 letni Ryszard, od którego chciała odejść żona. Ryszard nie chciał rozwodu, więc wstrzyknął sobie 900 jednostek insuliny. Zmarł. Rozwodu nie było."
Marietta także się truła. Wieczorem, w krzakach, pod bursą, z której właśnie została wyrzucona na ulicę. Bo urządzała głośne imprezy i paliła papierosy. "Rodzice tak się wykosztowali" - tłumaczy Marietta. "Płacili 350 miesięcznie za internat, 120 na dojazdy i jeszcze tyle pieniędzy wydali na przybory fryzjerskie. Bo ja na fryzjerkę się uczyłam. A ja ich tak zawiodłam. Do zakończenia szkoły zostało mi pół roku. Ale jak miałam się uczyć, skoro od nas ze wsi nie ma dojazdu do miasta, w którym jest moja szkoła? Albo internat, albo koniec z nauką. No, to spakowałam rzeczy, zostawiłam w bursie przy portierni. Jak umrę, to będą już mieli spakowane, pomyślałam. Kupiłam w aptece tabletki, takie bez recepty i połknęłam - 180 sztuk. Potem siedziałam w krzakach, skuliłam się i czekałam na śmierć. Jak poczułam się źle, to się wystraszyłam. Wysłałam do mamy esemesa: mamo, ratuj! Bo ja próbowałam odebrać sobie życie!"
Niewielu z pacjentów toksykologii zostawia pożegnalne listy. Bo tak naprawdę oni chcą umrzeć tylko przez moment. Ich gest - gest samobójczy - jest wołaniem o pomoc. Ci, którzy chcą się zabić, nie łykają tabletek. Raczej skaczą z wieżowca, rzucają się pod pociąg czy zaciągają sznur na gardle. Oni po prostu mają problemy i nie wiedzą, jak z nich wyjść.
"Powiedziałabym, że większość tych prób samobójczych, których ofiary trafiają na toksykologię maja charakter instrumentalny" - mówi dr Joanna Kozłowska, psychiatra. "To znaczy, że ci ludzie coś chcą przez tę próbę załatwić. Zwrócić na siebie uwagę - chłopaka, mamy, rówieśników. Albo, żeby kogoś ukarać za doznaną krzywdę. Bo wielu ofiarom nie może pomieścić się w głowie, że świat nie chce być taki, jaki oni chcieliby, żeby był. Często próby samobójcze to efekt niedojrzałości emocjonalnej. Tego, że ktoś nie chce się zmierzyć z problemem. Chce, żeby po prostu tego problemu nie było."
Miłość i szkoła - to jedna sprawa. "Druga kategoria - doktor Głębocka podnosi kolejny palec - to bezrobocie. Bezrobocie i kredyty, ale nie jakieś kosmiczne, tylko takie po dwa, trzy tysiące złotych. Ludzie biorą je, żeby przeżyć do pierwszego, a potem nie mają ich z czego spłacać. Nie widzą światełka w tunelu i próbują odebrać sobie życie. Często jestem przerażona, jak niską wartość ma ludzkie życie. Czasem to jest kilka niespłaconych rat..."
EDWARD
"Całe życie pracowałem i jakoś to było" - pan Edward tępo patrzy w sufit. "Utrzymywałem rodzinę, płaciłem czynsz, gaz, abonament za telewizję. Byłem głową rodziny. To do mnie przychodziły córki, jak chciały sobie kupić coś ekstra. Teraz jestem na emeryturze i nie starcza mi nawet na opłaty. Jestem dziadem. Nie chcę żyć. Co ze mnie za mężczyzna, skoro nie potrafię zapewnić chleba najbliższym?" Pan Edward jest w depresji. Często płacze, nie chce rozmawiać z psychologiem. Twierdzi, że nie potrzebuje pomocy. "Naprawdę chciałem umrzeć - mówi - szkoda, że się nie udało."
"Niepotrzebni. Tak właśnie się czują" - wzdycha dr Głębocka. "Bo przestali dość dużo zarabiać, bo są starzy i schorowani, bo nie chcą być ciężarem dla rodziny. Wielu samobójców to ludzie po siedemdziesiątce. Widzą, że ich dzieci męczą się, opiekując się nimi. Nie mają dla nich czasu, nie chce im się porozmawiać, posiedzieć przy herbacie, potrzymać za rękę chorujących przewlekle mamę czy tatę. Wtedy przychodzi ta myśl - skrócę swoje cierpienie, a przy okazji ulżę całej rodzinie."
Umiera niewielu z nich. Średnio jest to jeden procent ze wszystkich przyjętych na oddział. Ale to umieranie na toksykologii w Poznaniu też ma swój rytuał. "Śmierć przychodzi trójkami"- zapewnia pielęgniarka Renia. "Nagle umiera jedna osoba. I już wiem, że w krótkim czasie odejdzie ktoś jeszcze, a potem – ten trzeci. A potem przez dłuższy czas będzie spokój".
Właśnie dlatego, że jest ich niewiele, człowiek pamięta porażki. Uratowanych nie liczę, bo idą w tysiące. Pracuję tu dwunastu lat - mówi dr Głębocka. "Pamiętam tych, których nie udało się wyrwać śmierci. Wciąż mam przed oczami osiemnastolatka, który konał na moich oczach. Miał depresję, po prostu życie bolało go z całej siły. Depresja naprawdę jest wredna. Wielu próbuje popełnić samobójstwo właśnie z jej powodu. Ludzie zaczynają widzieć sprawy w szarym, granatowym, a potem już tylko czarnym kolorze. W końcu umiera chęć życia. Potem umierają oni."
"Zawsze pytamy o próby samobójcze w rodzinie czy w najbliższym otoczeniu" - mówi dr Kozłowska. "Trudno mówić, że samobójstwa są zaraźliwe, ale rzeczywiście, jeśli ktoś z najbliższych usiłował rozwiązać w ten sposób swoje kłopoty, to jest duża szansa, że w rodzinie to się powtórzy."
TERESA
Ma depresję od bardzo dawna. Córka wciąż ją kontroluje - czy mama aby nie wzięła za dużo tabletek? Bo Teresa próbowała się zabić już pięć razy. "Czasami chce mi się żyć, a czasami jest mi to życie całkiem obojętne" - Teresa ociera łzę. Ma 49 lat i nie mieszka z mężem. Właśnie przez tego męża straciła chęć do życia. "Odszedł ode mnie trzy lata temu i wtedy się zaczęło. Byłam nieszczęśliwa, bo mnie porzucił. Potem znalazłam przyjaciela i znowu byłam nieszczęśliwa, bo zmarnowałam przy mężu tyle lat. Stale jestem nieszczęśliwa. Przecież mogłam sama odejść od męża wiele lat temu. Jestem z Łodzi, nie mam rodziny w Poznaniu. I w nikim nie miałam wsparcia, kiedy sypało się nasze małżeństwo. Byłam sama z tym moim wiecznym nieszczęściem."
Czemu teraz połknęła tabletki? Sama nie wie. Dobrze, że przyjaciel na czas wrócił z pracy i wezwał pogotowie. Teresa zapewnia, że więcej tego nie zrobi. Potem się waha. Chyba nie zrobi.
Mariusz tez próbował pięć razy. Dlaczego? Bo jest gejem, a sam nienawidzi gejów. Nie chce pogodzić się tym, że ma takie inklinacje. Nie chce, a może nie chciał, bo nie wiadomo, czy Mariusz jeszcze żyje. Ostatni raz, jak wychodził z oddziału toksykologii, to się odgrażał, że teraz załatwi rzecz po męsku.
"Nigdy nie wolno takich prób lekceważyć" - twierdzi dr Kozłowska. "Jakkolwiek błahe by nam się wydawały przyczyny. Miałam kiedyś pacjentkę, która kilka razy usiłowała odebrać sobie życie, a skutecznie zrobiła to dopiero w szpitalu dla nerwowo chorych. Pod okiem pielęgniarki - przykryła się kołdrą po czubek nosa, a pod tą kołdrą udusiła się ręcznikiem. Te samobójcze gesty zawsze wymagają wnikliwej troski, dokładnego zbadania przyczyny. Bo ta, którą podają samobójcy, często okazuje się tylko wierzchołkiem góry lodowej."
W Poznaniu na toksykologii ofiary depresji, biedy i niepowodzeń życiowych leżą tylko przez trzy czasem cztery dni. Odwiedza ich tu psycholog i psychiatra. Decydują o dalszym losie samobójców. Czy to będzie poradnia zdrowia psychicznego, czy szpital dla nerwowo i psychicznie chorych czy poradnia leczenia uzależnień. Bo coraz więcej naszych pacjentów, to ludzie z wielkim problemem alkoholowym.
ROBERT
Pije od wielu lat. Ale znowu nie od tak wielu - zżyma się na niesprawiedliwość losu. "Marian pije od czterdziestu lat ciągiem i dopiero teraz tak się załatwił, że leży w szpitalu. Ja to od kilkunastu lat piję, tak z przerwami, ale ostatnio przez trzy miesiące - non stop. Od rana - piwo, po południu - piwo, wieczorem piwo. Wciąż na rauszu, albo uchlany. Jak się jako tako na nogach trzymałem, to szedłem na żebry na Rynek Jeżycki. Co użebrałem – przepiłem." Żona Romana jest nauczycielką. Oczy wypłakała w kościele, modląc się, żeby Romek przestał pić. To nic nie dawało. Alkoholik pije, bo musi i żadne modlitwy tu nic nie pomogą. Romek też - pił, aż padł. Dosłownie padł. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Roztrzęsionego, zatrutego alkoholem Romka przywlokły na oddział żona i kolega.
"Miałem delirki, trząsłem się cały, napadały na mnie jakieś dziwne postaci, albo dostawałem lęku, panicznego lęku przed wszystkimi. Czasem z domu nie mogłem się ruszyć, tak się bałem. To było straszne. Piłem dalej, bo na tym polega choroba alkoholowa. Wiesz, że nie możesz, a pijesz."
Tu mam detoks - mówi Robert. "Potem muszę iść na AA. Tak radziła pani psychiatra. Czy pójdę? Nie wiem. Zobaczę. Chyba tak, bo inaczej to naprawdę zapiję się na śmierć."
Zdaniem doktor Kozłowskiej choroba alkoholowa to przyczyna coraz większej ilości nie tylko zatruć, ale i prób samobójczych. Uzależnieni nie potrafią przestać pić, rujnują życie najpierw najbliższym, potem sobie, a na końcu, kiedy podepczą już wszystkich i wszystko - próbują odebrać sobie życie. Tu, na toksykologii poleżą przez kilka dni, potem trafia na prawdziwe odtrucie na Podolany, a potem już tylko ich decyzja: leczenie czy picie. A dla nich picie równa się śmierć.
Czy wynoszę stąd emocje do domu? - zastanawia się doktor Magdalena Głębocka. "Nie. Gdybym tak robiła, to bym się psychicznie wykończyła. I sama leżałabym na łóżku na moim oddziale. Czego się jednak nauczyłam i co wynoszę do domu - to tego, żeby nie ranić ludzi bezmyślnie. Tyle razy tu widziałam ofiary takiego okrucieństwa. Ktoś coś powiedział i nie pomyślał, jak wielką wyrządzi tym krzywdę. Pamiętam trzynastoletniego Krzysia. Chciał się zabić, bo pokochał Hanię. Powiedział jej o swojej miłości. A co na to? A ona na to: ha, ha, ha."
Zanikają więzi między ludźmi i to, zdaniem doktor Kozłowskiej bardzo często powoduje sięganie po tabletki czy żyletkę. Brak rozmów, zaufania do najbliższych, brak wiary w to, że szczera rozmowa z mamą, z mężem czy przyjaciółką może być początkiem rozplątywania skomplikowanego supła zwyczajnych często problemów. A kiedy opowie się o nich dokładnie, to zwykle nie wydają się już takie straszne. A przynajmniej jawi się światełko nadziei na ich rozwiązanie.
MAJA
Mija szesnasta, spływają kolejne wyniki badań krwi Mai, studentki farmacji. Doktor Głębocka chwyta za telefon. Dzwoni do szpitala w Szczecinie. Szuka wątroby dla Mai. Trzydzieści pięć tabletek zrujnowało dziewczynie jej własną. Jeśli nie będzie przeszczepu - Maja umrze. Nie doczeka do poniedziałku. Uratować ją może tylko transplantacja, więc pani doktor dzwoni i prosi. "Bilirubina -1,9, INR-5,8, transaminazy -aż 7.800. Pomóżcie! Znajdźcie wątrobę dla Mai."
Leniwie płyną godziny. Nad ranem wyniki Mai poprawiają się. Będzie żyła. Przy jej łóżku - mama, tato i brat. Przyjechali, przygotowani na najgorsze. Teraz płaczą ze szczęścia. "Nigdy, ale to nigdy w życiu więcej tego nie zrobię" - Maja zdejmuje okulary i po raz pierwszy od wielu dni na jej twarzy pojawia się uśmiech.
Autor: Ola Miedziejko Tytuł: Śmierć przychodzi trójkami... Źródło: www.onet.pl _________________ A gdy serce twe przytłoczy myśl, że żyć nie warto, z łez ocieraj cudze oczy, chociaż twoich nie otarto. |